Po wylicytowany w akcji charytatywnej ul pojechała z duszą na ramieniu. Dziś ma ich już 13, a każdy pszczeli domek jest małym dziełem sztuki.
Do posiadania własnej pasieki Maria Wnęk dochodziła okrężnymi drogami. W podjęciu tej jednej, właściwej decyzji pomógł jej dopiero ślepy los, a właściwie chęć niesienia pomocy. – Pszczoły zawsze gdzieś obok mnie były. Pszczelarzem był mój dziadek, Jakub Malec z Rzepisk, pszczelarstwem od 50 lat para się mój ojciec chrzestny, pszczoły hodują wujowie od strony mojej mamy i moi kuzyni – wylicza szefowa zespołu Zielony Jawor, instruktorka tańca ludowego, artystka i choreografka Maria Wnęk. Bo choć na brak codziennych zajęć na pewno nie może narzekać, to myśl, żeby zająć się też pszczelarstwem, kiełkowała w niej od dzieciństwa. – Pamiętam, jak dziadek opowiadał mi o pszczołach. I nawet słuchałam go z zainteresowaniem, ale te jego opowieści traktowałam jak jakąś kolejną bajkę, a nie coś, co mogłoby mi się przydarzyć – wspomina. Dopiero, gdy przeszli z mężem na swoje, znajomy podarował jej ul starszego typu. Kolejne dwa ule przywiozła od wujka z Niedzicy, a sama z pnia drzewa wydrążyła jeszcze takiego “chłopka”, pomalowała i wstawiła do ogrodu za domem. – Ule były jednak puste, ich jedynym zadaniem było zdobienie ogrodu – wspomina. Inna rzecz, że w tamtych czasach hodowała jeszcze konie, a pszczoły nie znoszą końskiego zapachu.
Chodź, pomaluj mój ul
Tak zapoczątkowana przygoda z ulami nabrała tempa dopiero za sprawą innego znajomego z Niedzicy, który – znając talenty artystyczne Marii – poprosił, by pomalowała jego ule. Prośbę znajomego spełniła, kilka zdjęć trafiło do internetu, fama poszła w świat i posypały się kolejne zamówienia, m.in. od właściciela liczącej aż 300 uli pasieki w Białym Dunajcu.
Milowy krok w stronę swojej pasieki wykonała jednak zupełnie przypadkiem. A wszystko za sprawą zwyczajnej ludzkiej chęci niesienia pomocy. – W czerwcu 2019 r. natrafiłam w internecie na licytację charytatywną na rzecz chorego chłopczyka. Ktoś wystawił na niej ul z pszczelą rodziną. – Złożono tylko jedną ofertę – raptem na 300 zł, to bardzo mało, bo nawet pusty ul kosztuje więcej. Przebiłam ją więc na 420 zł, licząc, że licytacja – jak to zazwyczaj bywa – przed końcem się rozpędzi – tłumaczy. Jak podkreśla, w najśmielszych nawet snach nie przypuszczała, że wygra. I wygrała! – Co było robić? Poprosiłam znajomą ze Szlembarku, która od dawna hoduje pszczoły, żeby pojechała ze mną pod Bochnię po ten ul, zakładając, że jak coś pójdzie źle, oddam to wszystko jej – za przysłowiowy słoiczek miodu – wspomina.
Pszczela gazdówka
I jak to w życiu bywa, sprawy potoczyły się zupełnie na odwrót. Ul został, zostały też zadomowione w nim pszczoły. Co więcej, człowiek, od którego go wylicytowała, odstąpił jej jeszcze dwa korpusy pod nowe ule. I tak powoli rozkręcała się pszczela gazdówka Marii. – Żeby w ogóle móc mówić o hodowli pszczół, trzeba mieć co najmniej dwa lub trzy ule, bo dopiero wtedy można porównać, czy dana rodzina pszczela jest silna, czy nie choruje i jakoś temu zaradzić. Dlatego od znajomej ze Szlembarku kupiłam dwie inne rodziny – tłumaczy. Wielką pomocą w tych pierwszych, najtrudniejszych dniach służyła jej też p. Dorotka z Frydmana, która kiedyś także hodowała pszczoły. Nieoczekiwanie okazało się, że i jej mama bardzo dużo o pszczołach wie! – To ona tłumaczyła mi: pszczoły lubią to czy tamto, nie chodź do nich ubrana na czarno itd. – wspomina. Jak się później okazało, starsza pani miała tę wiedzę, bo jako dziecko pomagała w pasiece dziadkowi. Chcąc utrzymać się w hermetycznym pszczelarskim światku, świeżo upieczona pszczelarka musiała też dużo się szkolić. – Wciąż jeszcze eksperymentuję. Sadzę kwiaty i krzewy miododajne wokół pasieki. Obserwuję, jakie pszczoły mają z nich pożytki. Co im sprzyja, a co szkodzi. Robię cotygodniowe przeglądy, odkłady z silnych rodzin, podkładam pszczele matki, pilnuję, by pszczoły się nie wyroiły, bo wtedy trzeba je łapać, czytam fora internetowe, odpowiednie książki i podpytuję kolegów po fachu – zwłaszcza starych pszczelarzy, bo oni mają tę najbardziej rdzenną wiedzę – wylicza. Do pierwszej tzw. zimowli z końcem 2019 r. przysposobiła już pięć pełnych rodzin pszczelich. A smakiem własnego miodu ona i jej bliscy cieszyli się już w sierpniu 2020 r. Usytuowana w pewnym oddaleniu od domu kolorowa pasieka Marii Wnęk od samego początku budzi zainteresowanie wśród przejeżdżających i wśród miejscowych. A wszystko za sprawą własnoręcznie malowanych uli. Każdy z 13 stojących w niej pszczelich domków jest bowiem małym dziełem sztuki. – Wzory same przychodzą mi do głowy. Czasem tworzą pewnego rodzaju serię, jak choćby te z łabędziami, gołębiami czy sową – wylicza. – A czasem są to zupełnie osobne wzory.
Śpisko medecina
Od kiedy stała dostawa miodu, wosku czy propolisu nie stanowi już żadnego problemu, złoty wiek przeżywa też inna pasja Marii – zielarstwo. Zresztą obie te dziedziny znakomicie się uzupełniają, bo kiedy pszczoły chorują, może leczyć je ziołami, a nie powszechnie dostępną chemią. – Pewien starszy pszczelarz poradził mi, żeby dokarmiać pszczoły nie tylko wodą z cukrem, ale też dodawać im wywaru z ziół, bo to je uodporni. Np. w rabarbarze czy szczawiku zajęczym jest kwas szczawiowy, który niszczy roztocza u pszczół – tłumaczy. Nawet do okadzania nie używa wyłącznie próchna drzewnego, ale też lawendy i mięty, które uspokajająco wpływają na pszczoły. Jak wspomina, pęki ziół w jej rodzinnym domu wisiały zawsze. – Nie mieliśmy własnego ogródka, ale przed każdym świętem Matki Boskiej Zielnej zbieraliśmy z tatą zioła po polach. Były to: wrotycz, piołun, dziurawiec, dzika mięta, kobyle liście, rzepik i inne – wspomina. Zapalonym zielarzem był też jej dziadek, Jakub Malec z Rzepisk. Pamięta, że kiedy do niego z mamą przyjeżdżała, pokazywał jej starą książkę o ziołach. Kilka luźnych kartek wciąż jest w posiadaniu jej kuzynki, reszta niestety gdzieś zaginęła. I nawet kiedy wyszła już za mąż, zawsze miała w zapasie suszone zioła.
Maści zaczęła wyrabiać dopiero po urodzeniu drugiej córki. – Dominika była wcześniakiem, miała bardzo delikatną i wrażliwą skórę. Kojąco działała na nią maść rumiankowa, więc sama zaczęłam ją przygotowywać – wyjaśnia. Wśród stosowanych na różne dolegliwości ziołowych specyfików wymienia m.in.: gęsi smalec z czosnkiem (naturalny antybiotyk), siemię lniane z miodem (na kaszel), ćwikłę z cukrem (na czerwone krwinki), borówki (na żołądek), maść z żywokostu (na kości) i wiele, wiele innych. Jak pojawił się internet, wiele ciekawych receptur zaczęła też znajdować w sieci. Najwyżej ceni sobie jednak te zebrane od starszych ludzi. – Dziś łatwo jest pójść do apteki i wziąć tabletki. A przecież natura wie, jak nas wyleczyć – i to bez chemii – przekonuje. Jej zdaniem własnoręczne zrobienie maści gojącej wcale nie jest trudne, a przy tym na pewno zdrowsze. – Bo jak kupna maść rumiankowa może być skuteczna, kiedy zawartość rumianku w niej to tylko dwa procent? – uzasadnia. Pasje zielarskie Marii Wnęk z czasem obrosły w obfity zeszyt. Zapisuje w nim wszystko, czego się dowiedziała. – Kiedyś, gdy wraz z moimi tancerzami z zespołu Zielony Jawor wystawialiśmy wyreżyserowaną przeze mnie sztukę pt. Śpisko medecina, ten autentyczny zeszyt z przepisami był “jak znalazł” – podkreśla.
Od kilku miesięcy o wszystkim, czego się dowiedziała, co umie i czego chce się jeszcze nauczyć, Maria Wnęk pisze w sieci. Założyła na Facebooku grupę o nazwie Zioła i pszczoła Anioła albo “Śpisko Medecina”. Tam dzieli się z zainteresowanymi swoimi ziołowymi recepturami i pszczelimi doświadczeniami.
Tekst i fot.: Krystyna Waniczek
Artykuł ukazał się w “Tygodniku Podhalańskim”, wydanie: 37/2021 (1639), s. 16.